
Co powinny robić polskie władze, żeby …
… wygrać gospodarczo wojnę na Ukrainie?
O mądrym przeprowadzeniu polskiej gospodarki przez wojnę na Ukrainie i o konsekwencjach tego konfliktu z Ireneuszem Jabłońskim, ekspertem Centrum im. Adam Smitha rozmawia Marek Loos.
Czy naszą klasę polityczną stać na mądre zarządzanie obecnym kryzysem, wynikającym z wojny na Ukrainie, by „wygrać” tę wojnę dla polskiej gospodarki?
Budując scenariusze dla poważnych projektów gospodarczych, trzeba określić opcje rozwoju sytuacji, które mogą się ziścić. Dla działań polskich władz można przyjąć trzy scenariusze potencjalnego rozwoju sytuacji.
Pierwszy – OPTYMISTYCZNY – jeżeli będziemy potrafili wykorzystać szanse związane z tą wojną, zgodnie z porzekadłem „szkoda by było, aby taki piękny kryzys się zmarnował”. Jedną z szans jest wykorzystanie kryzysu do przeprowadzenia zmian systemowych w gospodarce polskiej, prowadzących do stworzenia warunków jej dynamicznego rozwoju.
Po przeciwnej stronie jest scenariusz NEGATYWNY, czyli kontynuacja głupstw, które mamy w naszej polityce gospodarczej już od wielu lat i ciągłe niezrozumienie praktycznych konsekwencji tych głupstw. Mówię nie tylko o obecnej ekipie rządzącej, ale i o poprzednich.
Trzeci scenariusz można by określić cytatem z legendarnego trenera polskiej kadry piłki nożnej, śp. Kazimierza Górskiego „… że mecz można ewentualnie zremisować”, czyli nie będą podjęte znaczące decyzje polityczne, wpływające na gospodarkę, a tym samym na naszą aktywność. Wówczas będzie kontynuacja stanu dzisiejszego.
Zacznijmy może od ostatniej – chyba najbardziej prawdopodobnej opcji, czyli nie ma znaczących zmian in plus, ani in minus.
Jest to najczęściej spotykany scenariusz dla krajów, mających wojnę u bram. Polega on na spadku zaufania inwestorów do kraju graniczącego z obszarem konfliktu zbrojnego. Pół biedy, jeżeli są to inwestorzy – spekulanci. Mogą oni ewakuować się z naszego kraju i „krzyż im na drogę”. Nieco gorzej jeżeli dołączą się do ucieczki inwestorzy w instrumenty finansowe, bo będą oni wywierali stałą presję na deprecjację złotego. W dłuższej perspektywie, gdyby bank centralny wytrzymał i nie interweniował, sytuacja szybko ustabilizuje się na pewnym poziomie równowagi. Jest jednak ryzyko, że bank centralny, bardziej, z powodu jakiejś inspiracji niż niewiedzy, podejmie interwencję, wówczas może „wypłukać” nas z ciężko odkładanych rezerw walutowych. Warto bowiem pamiętać, że każdy atak spekulacyjny na walutę, nie jest atakiem – w naszym przypadku – na złotówkę, ale na dolary, euro, franki, czy złoto, które są zdeponowane w NBP.
W tym wariancie rozwoju sytuacji polska gospodarka dreptałaby w miejscu, bo wielkiej wymiany handlowej i gospodarczej z obszarem Ukrainy, Białorusi i Rosji nie mamy. Niemniej pewne branże, jak transportowa, konsumująca premię, płynącą z naszego położenia tranzytowego w Eurazji, bez wątpienia by to odczuła wraz z eksporterami, posiadającymi odbiorców swoich produktów za naszą wschodnią granicą oraz niewielką grupą firm, które zdecydowały się na bezpośrednie inwestycje, np. w postawienie fabryk na wschodzie. Jest wśród nich na Białorusi największy polski producent chemii budowlanej.
A na Ukrainie – największy polski producent okien połaciowych. Ale proszę opisać konsekwencje obrania przez polskie władze tego scenariusza.
Ten scenariusz oznacza dla naszego kraju kontynuację tych wszystkich kryzysów, które nasze rządy zafundowały nam przez ostatnie lata. Najbardziej jednak dokuczliwa dla gospodarki, jako całości i dla zwykłych ludzi, jest inflacja, wygenerowana przez działania obecnego rządu.
Przecież nasze władze tłumaczą, że inflacja jest spowodowana wzrostem cen surowców energetycznych na świecie.
Nie jest to prawdą, bo surowce energetyczne szybko drożeją dopiero od kilku miesięcy. Prawdziwą przyczyną jest ponad 450 mld zł, wrzuconych w rynek pod pretekstem walki ze skutkami pandemii, w znacznej części po prostu wydrukowanych, a w mniejszym pożyczonych, fałszywych pieniędzy.
Uważam, że nawet przy tym scenariuszu, aktywność gospodarcza Polaków raczej nie spadnie, bo mamy wiele niezaspokojonych potrzeb, których jest ostatnio jeszcze więcej, ze względu na ponad 2 mln „gości” z Ukrainy. Ta sytuacja stwarza poważne zagrożenie dla finansów publicznych, a mniejsze dla samego rynku. Gdyby potrafiono uchodźców tak zagospodarować, żeby jak najszybciej zajęli się pracą, której w Polsce jest wystarczająco dużo, może nie dla ponad 2 milionów, ale na pewno dla kilkuset tysięcy spośród nich, wówczas szybko zaczęliby oni wytwarzać wartość dodaną służącą pokryciu kosztów ich pobytu. Z klientów pomocy społecznej, staliby się taką siłą, jaką stanowią polscy „gastarbeiterzy” w Niemczech lub Wielkiej Brytanii. Wymaga to jednak dużych zdolności zarządczych po stronie polskich agend rządowych, czego dotychczas nie zauważyliśmy.
Jeszcze zanim wybuchła wojna na Ukrainie, nieoficjalne statystyki szacowały, że w Polsce pracuje od 1,5 do 2,5 mln Ukraińców. W samym polskim międzynarodowym transporcie drogowym 37 proc. kierowców stanowili do wybuchu wojny Ukraińcy.
Szacowana liczba pracujących w Polsce Ukraińców, według informacji, które dotarły do mnie wynosiła między 1,5 i 2 mln osób. Nawet zakładając, że dolna granica tych „widełek” jest prawdziwa, oznacza to ogromną armię ludzi, którzy w Polsce mieszkają, pracują i wytwarzają wartość dodaną, czyli nasze bogactwo narodowe. Większość z nich pracuje w sektorze prywatnym, gdzie zatrudnia się tylko po to, żeby odnieść korzyści.
Obecność tak dużej liczby osób o silnej tożsamości narodowej i nie do końca z tego samego kręgu kulturowego, generuje jednak pewne ryzyka wystąpienia napięć społecznych i – w konsekwencji – politycznych. Chcąc wykorzystać ich pracowitość i chęć poprawy swojego bytu, co przekłada się również na wzrost zamożności ogólnej – zgodnie z prawem rynku Jean-Baptiste Say’a, rolą państwa jest monitorowanie i minimalizowanie ryzyk społecznych i politycznych, wynikających z tak dużej masy obcego żywiołu. Bo ludzie ci są obcym żywiołem, przynajmniej w pierwszym pokoleniu. Empatia w stosunku do nich jest konieczna, ale należy również zdawać sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń.
Pozostały nam do omówienia dwa pozostałe scenariusze.
Ten optymistyczny pozostawmy na koniec, bo niestety jawi się, jako najmniej prawdopodobny.
Niekoniecznie. Przecież ostatnio zapowiedziano obniżkę najniższej stawki podatku PIT z 17 na 12 proc., a znając wolnościowe gospodarczo przekonania ekspertów Centrum im. Adama Smitha, przypuszczam, że wariant optymistyczny wiąże się z radykalną obniżką i uproszczeniem podatków.
Za tę dobroduszność władz, o której pan wspomniał, zapłaci każdy przedsiębiorca, czyli klasa średnia, i tak będąca wciąż na dorobku. Niemniej ta obniżka daje nadzieję, że zmiany mogą pójść w pożądanym kierunku, prowadzącym do obniżania całości obciążeń podatkowych, co mogło by nadać dynamiki całej gospodarce. Jednak, zapowiedziana przez premiera metoda obniżania podatków jest nienajlepsza, bo obciążenia zostaną przerzucone ze zwykłych Kowalskich – na klasę średnią, tę najbardziej produktywną i dającą miejsca pracy pozostałej części społeczeństwa.
A scenariusz negatywny rozwoju sytuacji gospodarczej w Polsce?
Będzie miał miejsce wówczas, jeżeli nasze władze będą forsowały uczynienie z Polski prymusa walki propagandowej, gospodarczej i politycznej z Federacją Rosyjską, która jest „nieco” większa od Polski pod każdym względem i ma „odrobinę” większe wpływy w tzw. krajach zachodu. Rola takiego prymusa zawsze w naszej historii kończyła się większym lub mniejszym nieszczęściem.
Wtedy rosłoby zagrożenie wystąpienia niepożądanego zdarzenia militarnego, ale i również ekonomicznego, ponieważ zaczęlibyśmy być postrzegani, jako obszar zagrożenia dla wymiany handlowej i bezpośrednich inwestycji zagranicznych.
Któż by chciał np. budować fabrykę lub magazyn logistyczny w kraju, któremu zagraża wojna.
Mało tego. Również już obecne w Polsce, zagraniczne podmioty gospodarcze, mogłyby rozpocząć wyciszanie swojej aktywności. Podobnie mogliby postępować zagraniczni kontrahenci polskich firm, redukując plasowane w nich zamówienia. Takie mogą być bezpośrednie skutki nieroztropności naszego rządu. Wszystko to prowadziłoby do poważnych problemów gospodarczych, w sytuacji kiedy mamy na utrzymaniu miliony uchodźców z Ukrainy, których trzeba zakwaterować, karmić i opiekować się nimi.
A jaki – pańskim zdaniem – jest scenariusz najbardziej pożądany dla Polski?
Jest to scenariusz najmniej prawdopodobny, ale nie nieprawdopodobny. Będzie on miał miejsce, jeżeli wykorzystamy obecny postpandemiczny i wojenny kryzys polityczny, ekonomiczny i militarny do zdobycia się na refleksję, zarówno rządzących, jak i wspierających ich ekspertów, by przeprowadzić daleko idące strukturalne zmiany w polityce gospodarczej i funkcjonowaniu wielu instytucji państwowych.
Jakie zmiany proponuje Centrum im. Adama Smitha?
Znaczące. Na miarę tych, które zaszły na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Oznacza to, że trzeba wprowadzić rozwiązania zbliżone do tych, które były zawarte w ustawie o działalności gospodarczej stworzonej w 1989 r. przez dwóch Mieczysławów: Wilczka i Rakowskiego. Rozwiązania, które uczyniły prawo gospodarcze w Polsce, na koniec epoki realnego socjalizmu, najbardziej wolnorynkowym i przyjaznym dla przedsiębiorczych ludzi prawem w Europie, co pozwoliło nam błyskawicznie wyjść z niebywałej zapaści gospodarczej. Umożliwiły Polsce wybicie się na względną niezależność ekonomiczną i wypracowanie zamożność, jakiej nigdy w całej tysiącletniej historii Rzeczypospolitej nie doświadczaliśmy.
Centrum im. Adama Smitha proponuje program o nazwie „Unia Europejska Zero Minus”.
Cóż to oznacza?
Jest w matematyce termin „Zero plus” i „Zero minus” w określaniu granic zbiorów. Ten drugi termin w ujęciu relacji Polski z UE oznacza: „tyle ograniczeń, ile narzuca Unia, minus to co da się zinterpretować korzystnie dla nas”. Tymczasem dotychczas nasz parlament z zacięciem neofity implementuje wszystkie przepisy wymyślane w Komisji Europejskiej, „podkręcając” różne ograniczenia, wynikające z tych przepisów.
Jakieś przykłady?
Najlepszym jest próba zredukowania liczby zatrudnionych w zakładach pracy, przy określeniu obowiązku tworzenia rad pracowniczych, które to rady doprowadziły do upadku wiele zakładów pracy w latach 90. ubiegłego wieku, nie dopuszczając do wprowadzenia w nich koniecznych zmian rynkowych.
Wracając jednak do zmian proponowanych przez Centrum im. Adama Smitha …
… Prawo gospodarcze na miarę ustawy Wilczka, rewizja polityki fiskalnej państwa, w której mamy obecnie trzy tzw. „kotwice”, trzymające nas zaledwie tuż nad powierzchnią wody, a nie pozwalające wybić się nam na zamożność i niezależność ekonomiczną, choćby na miarę tempa rozwoju Polski z lat 90-tych XX wieku. Obecnie mamy ogromnie zagmatwane prawo podatkowe z wielką liczbą różnych podatków, z których nic dobrego – również dla skarbu państwa – nie wynika. Przypomnę, że wiele podatków w Polsce jest, dla zmylenia, inaczej nazwana. Np. płaca jest w Polsce obciążona podatkiem dochodowym i siedmioma tzw. składkami ZUS, które są de facto podatkami socjalnymi, stanowiącymi faktyczne opodatkowanie pracy. Nazywanie bowiem składką czegoś, co jest obowiązkowe i nie ma żadnego związku z wartością otrzymywanego świadczenia z sektora publicznego, jest zwykłym kuglarskim zabiegiem.
Z 20 proc. obowiązujących w Polsce tytułów podatkowych, pochodzi ponad 90 proc. wpływów do budżetów państwa i samorządów. Moim ulubionym podatkiem był gminny podatek od psów, wynoszący 50 zł rocznie. Nie było natomiast podatku od kotów, ale był np. od posiadania krokodyla, lwa lub pantery, jako zwierząt egzotycznych. Lokalne samorządy zarzuciły pobór tego podatku, bo zauważyły, że koszty jego egzekwowania są wyższe niż wpływy do budżetów. Takich paradoksów podatkowych mamy do dziś bardzo wiele.
Wysoce szkodliwa jest również struktura systemu podatkowego, bo najbardziej obciążona jest praca. Podatek dochodowy plus siedem podatków socjalnych, o których wspomniałem, stanowią łącznie ponad 60 proc. wartości netto każdej wypłaty. Jest to zatem wysokość podatku porównywalna z akcyzą za wódkę, paliwo i papierosy. Polska, która jest krajem na dorobku, którego głównym elementem przewagi konkurencyjnej wobec zamożnych sąsiadów jest przedsiębiorczość i praca ludzi, takie aktywo jak praca opodatkowuje tak jak wódkę, paliwo i papierosy?! Jest to nie tylko szkodliwe, ale po prostu niemądre.
W naszym systemie podatkowym konieczna jest również likwidacja ciągłej gry operacyjnej między przedsiębiorcami a urzędami skarbowymi wokół kosztów uzyskania przychodów, co jest najbardziej szkodliwą stroną podatku dochodowego.
Co powinno być alternatywą, prowadzącą do zakończenia tej gry operacyjnej?
Trzeba zlikwidować instytucję podatku dochodowego, rozumianego, jako opodatkowanie różnicy między wartością przychodu, a kosztami poniesionymi na uzyskanie tego przychodu. W miejsce tego podatku należy wprowadzić podatek przychodowy.
Rozmawiałem o tym z Andrzejem Sadowskim w jednym z wywiadów sprzed około 2 lat. Idea podatku przychodowego jest genialna w swojej prostocie.
W praktyce system podatkowy działałby tak, że każdy przedsiębiorca, który jest vatowcem, obliczałby podatek przychodowy w ten sposób, że od kwoty netto na wystawianych przez siebie fakturach wyliczałby 1,5 proc. … i KONIEC. Nic więcej.
Natomiast ci, którzy nie są vatowcami – głównie mikro i małe firmy – płaciliby podatek kwotowo (podobnie do dzisiejszej karty podatkowej), czyli określoną kwotę każdego miesiąca albo podatek ryczałtowy w wysokości zależnej od prowadzonej działalności gospodarczej. Branże niskomarżowe zamykałyby się w stawce 1,5 proc., a usługi niematerialne, mające małe pozaosobowe koszty własne, miałyby odpowiednio większą stawkę – w naszym modelu – 10 proc. Reasumując – u „nievatowców” stawki podatku przychodowego mieściłyby się w widełkach 1,5-10 proc. z obowiązkiem rejestrowania przychodów przez wszystkich tych, którzy byliby poza kartą podatkową.
To jest nieprawdopodobnie prosty system, zapewniający gigantyczny wzrost dochodów do budżetu, przy jednoczesnym niespotykanym w historii polskiej gospodarki obniżeniu obciążeń. Nie ma kombinowania z poszukiwaniem kosztów.
Drastycznie spadają koszty funkcjonowania nie tylko po stronie przedsiębiorcy, ale również po stronie administracji skarbowej koszty poboru podatków. Uproszczeniu ulega wyliczanie podatku, bo może dokonać tego z łatwością każdy, kto potrafi wykonać cztery podstawowe działania arytmetyczne. Nie trzeba podatkowych sprawozdań, doktoratów czy habilitacji, żeby zrozumieć system podatkowy, bo znikają dywagacje o tym co jest, a co nie jest kosztem uzyskania dochodu. Przestano by śledzić przedsiębiorców, czy samochodem służbowym wożą dzieci do szkoły, czy jadą do teściowej na imieniny, czy też na spotkanie z kontrahentem.
Co bardzo ciekawe, taki podatek objąłby również międzynarodowe koncerny obecne w Polsce, z których (według Ministerstwa Finansów) 2/3 w ogóle nie płaci podatków dochodowych (CIT) w naszym kraju. Wyprowadzają one zyski cenami transferowymi, albo opłatami licencyjnymi. Jest to możliwe, bo siła polityczna tych koncernów jest porównywalna niekiedy z państwem polskim, co daje im całkowitą bezkarność. Koncerny zagraniczne są więc faworyzowane podatkowo, ale dostają one przecież serwis od państwa polskiego, czerpią z naszej infrastruktury, policja pilnuje ich majątku, administracja obsługuje ich pracowników itd. Wszystkie te usługi są finansowane z pieniędzy polskich podatników, a koncerny nie partycypują w kosztach utrzymania tych służb.
Ponadto podatek przychodowy znacznie zmniejszyłby ryzyko i koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Pozwoliłby przedsiębiorcom skoncentrować się na produkcji i wytwarzaniu wartości dodanej, a co za tym idzie całe społeczeństwo szybciej bogaciłoby się. Lepiej wykorzystywane byłyby maszyny, urządzenia ale przede wszystkim kwalifikacje i wysiłek pracowników. Dzisiaj przedsiębiorcy tracą ok. 30 proc. swojego czasu pracy na wszelkiego rodzaju relacje z różnego rodzaju biurokracją.
Jak w związku z podatkiem przychodowym zmieniłyby się obciążenia pracy, które – jak pan mówił – obecnie wynoszą ok. 60 proc.?
Odsetek ten zmniejszy się do 30-35 proc. Płacy netto – pierwotnie zakładaliśmy 25 proc., bo od roku 2004, kiedy to po raz pierwszy zaprezentowaliśmy to rozwiązanie, koszty funkcjonowania państwa znacząco wzrosły.
Pracodawcy po części wykorzystaliby tę różnicę na inwestycje lub wzrost własnej konsumpcji (co napędzałoby popyt wewnętrzny), a po części podzieliliby się z pracownikami, szczególnie tymi najcenniejszymi. Bez względu więc na to jak te pieniądze zostałyby spożytkowane, generowałyby popyt wewnętrzny w oparciu o realny pieniądz, co byłoby bardzo korzystnym zjawiskiem.
A z czego utrzymywane byłyby usługi medyczne i emerytury?
Nadal z podatków odprowadzanych do budżetu państwa. Pieniądze na usługi medyczne zwane służbą zdrowia byłyby przekazywane przez Ministra Finansów bezpośrednio do Ministerstwa Zdrowia i Ministerstwa Pracy.
Rozpracowaliśmy jak z pomocą systemu fiskalnego wygrać wojnę na Ukrainie, ale jest jeszcze wiele innych aspektów tego konfliktu. Wojna przyspieszyła pewne zjawiska, jak chociażby dywersyfikację importu surowców energetycznych, a teraz oficjalnie mówi się o uniezależnieniu się od ropy i gazu z Rosji? W efekcie może zyska na znaczeniu nasz polski węgiel, który mamy na miejscu.
Obecna polityka energetyczna powinna ulec bardzo poważnemu przewartościowaniu. Po pierwsze powinniśmy jak najszybciej wycofać się z paktu „Fit for 55”. Powiedzieć, że to jest absurdalny pomysł, oznacza, że jest się bardzo uprzejmym dla autorów.
Trzeba też odejść od planu zamknięcia polskich kopalń węgla kamiennego i brunatnego. Jest to w obecnych, niepewnych czasach i nie mądre i niebezpieczne. Cześć kopalń trzeba solidnie zrestrukturyzować, po to, żeby tak jak te, które są już prywatne (np. Bogdanka w Zagłębiu Lubelskim), mogły generować zysk, płacąc pracownikom przyzwoite pensje. Warto pamiętać, że wcześniej ta kopalnia przynosiła straty, jak i inne przed prywatyzacją.
Mamy wielkie, jeszcze nie eksploatowane złoża węgla właśnie w Zagłębiu Lubelskim, a byli kiedyś inwestorzy skłonni je eksploatować. Pewnie są nadal. Energia elektryczna mogłaby więc pochodzić z własnego węgla kamiennego i brunatnego. Jednak natychmiast trzeba ten system uzupełnić o energetykę jądrową. Jest to jedyny sposób wytwarzania energii elektrycznej, pozwalający natychmiast zastąpić energetykę węglową, szczególnie tam, gdzie złoża się kończą. Mówię o Bełchatowie, która to elektrownia ma całą infrastrukturę na 6,8 tys. MWe (megawatów energii elektrycznej), czyli odpowiada za 20 proc. systemu energetycznego w Polsce. Tu należy zmienić tylko „kocioł” z węglowego na jądrowy. Ale wpierw należałoby wybudować szybciej mniejszą elektrownię jądrowe (ok. 3 tys. MWe), po to żeby nauczyć się tej technologii. Najlepszą lokalizacją dla tej inwestycji wydaje się środkowe wybrzeże, które jest najbezpieczniejszym fragmentem naszego pobrzeża bałtyckiego z punktu widzenia militarnego i najkorzystniejszym położeniem ze względów logistycznych
Wiele ostatnio się mówi o konieczności odejścia od rosyjskiego gazu i ropy naftowej.
Nie ma obecnie realnej alternatywy dla rosyjskiej ropy naftowej, bo cała płocka petrochemia jest w sensie technologicznym przystosowana do przetwarzania ropy rosyjskiej, która jest inną ropą niż ropa arabska. Dziwi mnie więc pośpiech w działaniach związanych ze sprzedażą w obce ręce rafinerii Grupy Lotos, która właśnie jest przystosowana do przerabiania ropy arabskiej. Ta transakcja powinna być jeszcze raz solidnie przemyślana.
W jednej z dyskusji w Internecie usłyszałem ostatnio, że w październiku możemy uzyskać niezależność od rosyjskiego gazu, wówczas jest realna szansa, że do Polski dotrze gazociąg Baltic Pipe.
Rzeczywiście z surowców energetycznych najłatwiej będzie uniezależnić się od rosyjskiego gazu, ale trzeba pamiętać, że konsekwencją tego będzie znaczący wzrost ceny.
Kolejnym aspektem wojny jest sytuacja w światowym rolnictwie. Najwięksi na świecie producenci i eksporterzy pszenicy – Rosja i Ukraina – toczą ze sobą wojnę. Coraz głośniej mówi się, że – szczególnie biedniejszym krajom świata – grozi głód. Tymczasem mój niepokój wzbudziła na początku roku informacja, że Chiny wykupiły połowę światowych zapasów zbóż: pszenicy, kukurydzy, ryżu i soi.
Polskie rolnictwo jest branżą, która brawurowo weszła na rynki nie tylko europejskie. Zawdzięczamy to przede wszystkim ogromnej zdolności adaptacyjnej polskich przedsiębiorców rolnych. Celowo używam tego określenia, bo szczególnie właściciele produkcyjnych gospodarstw rolnych są już przedsiębiorcami – prywatnymi właścicielami gospodarstw rodzinnych, z których większość zarządza dziesiątkami i setkami hektarów i doskonale sobie z tym radzi.
Jeżeli chodzi o ziemie rolne, to mamy ich pod dostatkiem. Te nieuprawiane obecnie, a porośnięte samosiejkami, stanowią swego rodzaju rezerwę strategiczną. W razie potrzeby można je szybko zagospodarować rolniczo. Wszystko to powinno się jednak odbywać na zasadach rynkowych. Jestem pewien, że w krótkim czasie możemy wygenerować wielkie nadwyżki żywności, które niedługo mogą się stać tak cennym produktem, jak dzisiaj ropa i gaz ziemny – nową, pożądaną walutą w handlu międzynarodowym.
Przejdźmy na koniec do łańcuchów dostaw, przerwanych przez wojnę. Najbardziej spektakularnym kanałem przepływu dóbr do Europy, na którym transport ustał, jest Nowy Jedwabny Szlak, będący sztandarową, strategiczną inwestycją chińską, która ma uniezależnić Kraj Środka od amerykańskiej dominacji na oceanie światowym. Co pana zdaniem zrobią w tej kwestii Chiny, a po drugie jak Polska może wygrać dla siebie Nowy Jedwabny Szlak?
Nowy Jedwabny Szlak (NJS) to kryptonim wielkiego planu strategicznego ChRL, budowy zintegrowanego gospodarczo obszaru Euroazji. Chiny, mające cztery i pół tysiąca lat historii, planują i działają w interwałach czasowych mierzonych dziesięcioleciami, a nie najbliższymi wyborami, co ma miejsce w trzeszczącej w szwach cywilizacji zachodu. Dlatego obecne zamieszanie i wyhamowanie tego projektu jest z ich perspektywy mgnieniem oka.
Polska, będąca państwem kontynentalnym, które leży na obrzeżach Europy, patrząc z perspektywy państw Oceanu Atlantyckiego, powinna bardzo starannie przeanalizować szanse i zagrożenia związane z możliwością wyłonienia się nowego porządku świata. Już raz, w tatach 2015–2017, otrzymaliśmy bardzo poważną propozycję partnerstwa strategicznego ze strony Chin, w ramach formatu 16+1, kiedy to mogliśmy stać się końcową stacją północnej nitki NJS. I oferta ta była wówczas poważnie przez polski rząd rozważana, aż do momentu kiedy ktoś nacisnął „czerwony guzik”. A pulpit z tym guzikiem nie znajdował się raczej w Warszawie. Niemniej, zaryzykuję twierdzenie, że po zakończeniu wojny na Ukrainie – bez względu na jej rezultat – temat wróci i mam nadzieję, że znów dostaniemy szansę, żeby się nad nim na serio pochylić.
Miejmy nadzieję. Dziękuję za rozmowę
Marek Loos
fot. Ireneusz Jabłoński
Ireneusz Jabłoński
Absolwent Politechniki Łódzkiej. W latach 1994-1997 Burmistrz Miasta Łowicza. Od roku 1997 związany z branżą finansową i bankową. M.in. Prezes PBG Leasing, PKO Leasing Kredyt Lease S.A., wiceprezes Banku Częstochowa i Banku Pocztowego, dyrektor w BRE Banku. Autor licznych komentarzy i artykułów na tematy ekonomiczne w mediach. Interesuje się historią antyczną i gospodarczą świata, sportem (był wieloletnim zawodnikiem AZS-u) i podróżami.